poniedziałek, 19 marca 2012

Ogłoszenie

Na plecach mam małą krostkę
Swędzi mnie czasem
Ale nieczęsto
(co kilka dni
i tylko przez chwilę)

Na karku mam 23 lata

Na plecach mam nowotwór
Złośliwy
Ale tylko trochę
(zaledwie kilka przerzutów
i wyłącznie do narządów wewnętrznych)

Oddam młody kark w dobre ręce

wtorek, 3 stycznia 2012

W kącie

Pewnego piątku albo niedzieli
Spotkali się, ich dwoje – nieśmiali
Wiele do powiedzenia mieli
Lecz w pewnej chwili… oniemiali!

Próżno się echo wsłuchuje w słowa
Próżno się słowa wsłuchują w siebie
Inna tam toczy się już rozmowa
O której nawet sam pan Bóg nie wie

Czasem coś mlaśnie, czasem coś chlupnie
Coś się napręży lub coś zazgrzyta
Coś się czerwieni, inne coś stuknie
A pan Bóg echa się o to pyta

Echo nic nie wie, nadstawia ucha
Pan Bóg się trzęsie w złości i gniewie
Echo skulone z przestrachu słucha
Lecz nic nie słyszy i wciąż nic nie wie

Wieczna cierpliwość boska skończona
Czas zejść na Ziemię, czas się przekonać
Cóż on wyprawia, co robi ona?!
Bóg ciekawości dał się pokonać

Stopień do piekła zachłannie przebył
I pożałował, że nie ma ciała
Bo oto w kącie gdzie nigdy nie był
Z dwojga się jednia wypoczwarzała

Stada motyli fruwały w brzuchach
Zalały lica rzeki czerwieni
W powietrzu echo nie słysząc słucha
A on z nią usty swymi złączeni

I nic nie dowie się biedne echo
Pan Bóg nikomu też nic nie powie
Bo gdy tak patrzył się na bezdechu
To zaczerwienił się sam w sobie

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Pary

Docieram na przystanek, wsiadam. W rękach gazeta, misternie sklecony artykuł początkującego dziennikarzyny. Tak misternie, że omal się nie rozpadnie. Chwiejne, niepewne siebie słowa biegną pijanym sprintem od przecinka do przecinka, by choć chwilę odetchnąć na kropce i przekazać dalej pałeczkę myśli. Wyrazy z lękiem rozpoczynają kolejne zdanie, wzbraniają się przed wejściem w nowy akapit, trzęsą się ze strachu na samą myśl o nowym wątku, a wraz z nimi cały tekst drży jak noga na sprzęgle debiutanta przed pierwszym egzaminem na prawo jazdy. I aż dziw bierze, że chybotliwe podpory są w stanie utrzymać mglistą treść. Gdyby spróbować wrzucić do niej choćby jedną dodatkową informację, niewątpliwie zaszłaby niezwykła reakcja chemiczna, która nie śniła się nawet mistrzom alchemii, i cała pozornie misterna konstrukcja runęłaby z hukiem i rozbryzła się na tysiące odłamków niczym drogocenne rodzinne kryształy spadające z najwyższej półki kredensu na marmurową podłogę.
Litery kapią jak przez durszlak na jeszcze wyschniętą i żądną wiedzy z rana glebę mojego mózgu. Pochłaniam je zachłannie, chociaż z minuty na minutę coraz wolniej. W końcu mam dość. Odkładam gazetę na puste siedzenie, skąd będzie krzyczała nagłówkami na podróżnych i być może znęci kogoś ten łyk źródlanej wiedzy.
Spoglądam przed siebie i widzę, że wpadłem w parzasty poranek w miejskim stylu. Przy drzwiach stoi chłopak ubrany na czarno z dziwną klamrą pod szyją. Enigmatycznym wzrokiem ponad ramieniem wybranki spogląda w nieodgadnioną dal przez przeciwległe okno autobusu. Chyba posiadł wiedzę tajemną albo dokonał odkrycia, które zmieni świat. Ach tak, na pewno! Byle tylko jej powiedział, o czym myśli. Stoi wpatrzona w niego jak w ósmy cud świata i cierpliwie oczekuje audiencji u wzroku jaśnie wielmożnego pana, który być może zaszczyci jej twarz krótką wizytą, by zaraz potem wrócić do swych jaśniewielmożniowskich obowiązków. Jeśli ktoś tak patrzy, musi być bardzo ważny i wyjątkowy. Musi!
Naprzeciw mnie z obficie ostatnio kwitnących kiści oberwała się i upadła na siedzenia tzw. lajtowa para. On – proste włosy do ramion, opalony jak karkówka na grillu, w bluzce delikatnej niczym pajęcza nić i przylegającej do prężnego, umięśnionego ciała jak laminat do dyplomu. Do tego wytarte spodnie symbolizujące wolność i abnegactwo, z którym nie ma nic wspólnego. Udaje, że mu na niej zależy. Ona – zwyczajna różowa bluza bez wyrazu, zwykłe spodnie i standardowa figura, praktycznie bez wcięcia w talii. Ot lubi czasem zajść do Maca lub KFC. Pasemka wyglądające jak trzecie wtorkowe wymiociny fryzjerki. Lekko odpicowana, podmalowana jak obrazek niedorozwiniętego pięciolatka, a w dodatku jej twarz pyli pudrem jak trawy w czerwcu. Paznokcie wyłaniają się spod skóry jak pazury u najgroźniejszych drapieżników i wydaje się, że co zamkną w sobie, to pochłoną – niczym rosiczka. Obowiązkowa pozycja – noga na nogę z ręką ukochanego na kolanku. Udaje, że jej na nim nie zależy. Prawie ze sobą nie rozmawiają. Czasem ktoś coś przebąknie, a słowo wpada w przestwór autobusu jak dwuzłotówka do pustej świnki skarbonki ubogiego malca i dźwięczy tylko przez chwilę, po czym jeszcze długo kołacze się po głowie, mimo że nic nie można już z nim zrobić.
Na przystanku próg godnie przekracza długa, smukła noga antylopy. Za nią wkracza następna i, przeszedłszy dostojnym krokiem po sawannie niskopodłogowca, zasiada tuż obok lajtowej pary. On mierzy ją lepkim wzrokiem od stóp do głów. Z oczu jak z paszczy kameleona wyziera długi, zwinięty, kleisty jęzor i oplata całe jej ciało ze szczególnym uwzględnieniem odsłoniętych nóg, tyłka, na którym opina się czarna spódniczka oraz sterczących piersi. Gdyby tylko mógł, rzuciłby się na nią z rykiem pędzącego słonia na ustach i, tocząc pianę niczym chory na wściekliznę, kopulowałby z nią na środku autobusu. „Ukochana” mierzy go wzrokiem i rejestruje to spojrzenie. W głowie dźwięczą przyciski maszyny do pisana, która odnotowuje raport z tego skandalicznego wypadku i przesyła go do szafy nigdyniezapomnienia, gdzie lokuje go w przegródce wyrzuty. Gdy piękniś po błyskawicznych oględzinach chowa jęzor z powrotem w głąb źrenic, ona jeszcze szybciej odwraca wzrok i udaje, że cały ten czas patrzyła przez okno i nie ma o niczym pojęcia. Atmosfera między nimi na okamgnienie gęstnieje tak bardzo, że figury woskowe wydają się przy nich bóstwami ekspresji. Jednak, nim minął czas potrzebny musze na wymach skrzydeł, on zaczyna nerwowo poszarpywać jej ręką, a z jego ust wypadają niekształtne słowa, jakby wymiotował pokracznymi figurami geometrycznymi. Wpada na chwilę w obłęd. Szarpie jej dłonią, jakby nagle, wbrew prawidłom medycyny, dostał wściekłego ataku Parkinsona jednej kończyny. Uderza nią o swoje udo, a przy tym bełkocze, zaśmiewa się głupio i rozbieganym, szalonym wzrokiem śledzi zmiany na jej twarzy. Wpatruje się w nią, jakby siłą perswazji chciał ją przekonać, że przed chwilą nie patrzył na siedzącą z drugiej strony długonogą seksigazelę. Pozoruje to równie udanie, jak jego wybranka przed chwilą pozorowała patrzenie przez okno oraz jak teraz udaje, że nic się nie stało i sztucznie szczerzy zęby, w które od wewnątrz pięściami wściekle biją podejrzenia stłoczone na języku i mocno zakorzenione w zakrętach hipokampu. Siedzą spięci, nerwowi. On jakby zawstydzony, że trzyma za rękę takiego paszkwila, kiedy obok siedzi niemalże bóstwo seksu. Niezdarnie gra jednak zadowolenie i nagabuje swą wybrankę jak tępy cham. Nachalnie i bez stylu. Co chwila zaśmiewa się sztucznie, z pewnością siebie na pokaz. Prawdziwy król komunikacji miejskiej. Pan sytuacji. Ona, nie wiedzieć czemu, podłapuje grę i podśmiewa się nerwowo, akopnaniując jego salwom. Żuje przy tym gumę rozdziawiając usta na tyle szeroko, że można by jej do nich wrzucić śnieżkę, gdyby tylko cisnąć nią w odpowiednim momencie.
Za nimi jeszcze jedna parka. Nieco starsza. Na oko po pięćdziesiątce. On w wytartej dżinsowej kurtce i najzwyklejszych w świecie spodniach. Twarz lekko poorana zmarszczkami, ale nie szpecącymi, a raczej uszlachetniającymi. Cery śniadej, ale nie czekoladowej. Wygląda na poważnego i rozsądnego, co wyraźnie kontrastuje z jego zachowaniem. Tuli się od niej jak psiak. Pokłada głowę na piersi i ramiona. Niby dla żartów, a jednak jakoś nie na żarty. Uwłacza tym nie tylko sobie, lecz także całemu męskiemu rodowi. Wywiesza jęzor i czeka na rozkazy. Nagabuje słówkiem to stąd, to stamtąd, byle tylko otrzymać wątpliwą łaskę swej milady. A owa dama siedzi w taniej białej bluzce, żółtej narzucie na ramionach i niebieskiej spódnicy. Panuje nad nim. Trochę zawstydzona jego bezpośredniością i zuchwałością przy świadkach. Odtrąca go nieczule raz za razem. Nie reaguje na jego monolog. Rozgląda się po autobusie, czy ludzie ich nie obserwują. Wydaje się zażenowana. I tak jadą ze sobą, nie wiadomo po co.
A z boku siedzę ja. Sam ze sobą. Porzuciłem gazetę i czytam żałośnie sparowanych ludzi. Żałośnie samotny.

Gdyby

Znów wracam po nocy. Po piciu. Znów to zrobiłem. Nienawidzę tego, a jednak wciąż do tego wracam. Osacza mnie beznadzieja. Nie chcę pić, nie cierpię kaca, a prowokuję go raz za razem i nie potrafię przestać. Czy to konformizm? Może. Może ulegam wpływom środowiska. A może po prostu nie umiem inaczej. Nie umiem się od tego uwolnić. Bo co robić wieczorem ze znajomymi, w towarzystwie, które zapija się na umór? Jak żałośni gówniarze. Bez opamiętania. Bez głowy. Bez sensu. A niektórzy może wręcz w poszukiwaniu sensu. Zresztą, co za różnica? Już nic z tym nie zrobię. Znów jestem skażony, radioaktywny wódką, burbonem i piwem. Na samo wspomnienie wstrząsa mną wstręt, drżą myśli. I choć fizycznie nie, to mentalnie chce mi się rzygać. Mam ochotę zwymiotować całe morze, zalać Wielki Kanion refluksem, wysuszyć Atlantyk, a następnie wypełnić go rzadką breją z kawałkami nieprzetrawionego żarcia. Utopić świat w rondlu ciepłych, intensywnie woniejących bełtów. Skąpać kosmos odpryskiem najobrzydliwszego rzyga wszechświata. Za karę. Z obrzydzenia do siebie samego. Z niemocy zapanowania nad swoim życiem, nad chaosem wewnętrznym i zewnętrznym. W żaden sposób nie jestem w stanie go okiełznać. Mogę tylko zamieszać od siebie złamanym kijem, rozmazać jeszcze bardziej to, co już i tak niewyraźne i niestałe.
I nie da się w tym stanie po prostu usiąść. Każde siadanie jest napiętnowane. Każde gubi się w znaczeniach, domysłach, spekulacjach. Tak oto siadam w autobusie i jadę. Ale zanim siadam, wybieram miejsce. Nie przy drzwiach, bo zaraz ktoś stanie nad głową i będzie jak sęp wyczekiwał, by mu ustąpić. Więc dalej, dalej. Przedzieram się przez zagęszczoną upałem przestrzeń na koniec, mijam wystających w przejściu pasażerów. Gdybym miał maczetę i podróżniczy kapelusz, mógłbym się przedzierać jak przez tropikalny las. A powietrze może tchnęłoby wtedy zbutwiałym drewnem bądź parną wilgocią, a nie zaschłym potem i alkoholem. Dobijam wreszcie do siedziska i zajmuję miejsce. Rozpoczyna się gra. Oczekuję. Kto się dosiądzie. Przystanek. Wpełzają. Rozpoczynają ekspansję, jak owady. Obwąchują wszystkie kąty w poszukiwaniu miejsca, jak psy śledcze. Wyciągają szyje, rozglądają się, niczym surykatki na afrykańskiej sawannie. Wchodzi młódka. Zmierzyła mnie wzrokiem już przez szybę. Teraz się dosiadła. Czytam książkę, a ona patrzy przed siebie. I udajemy, że to dosiadanie się nic nie znaczy, chociaż oboje wiemy, że jest inaczej. Oboje byśmy chcieli, by coś się od tego zaczęło, by był to początek jakiejś wspaniałej historii albo chociaż pretekst do szybkiego numerku. Nawet bardziej to drugie niż pierwsze. Nieuchwytne, nieujmowane w słowa, a jednak wiemy. Nie ma w niej nic nadzwyczajnego, a mimo to jakoś zwierzęco jej pragnę, instynktownie. Uciekam wzrokiem z kartki na beżowe spodnie. Szczupła nóżka i szerokie biodra. Czarny, zamknięty bucik i stopa bez skarpetki. Biała bluzka a la nietoperz i ogromne okulary zasłaniające pół twarzy. Ale ja ją widzę, bo siedzi bokiem. Wpatruje się przed siebie, gdy ją obserwuję. Mimo całej mojej dyskrecji musi zdawać sobie z tego sprawę. Tak jak ja zdaję sobie sprawę z tego, że gdy kończę rozpoznanie, ona tak samo przyczajonymi spojrzeniami bada mnie. I tak trwamy zastygli, a w głowach budujemy sobie wspaniałe historie, które mogłyby nas spotkać, gdyby tylko któreś z nas zdobyło się na jeden gest, jedno słowo. Ale nie. Nikt się nie odważy. Skostnieliśmy, zamurowało nas. Betonowe posągi w autobusie do centrum. Nie możemy drgnąć, ale za to mamy swoje małe, kolorowe, rozmarzone światy. Fruwamy po nich od kwiatka do kwiatka jak motyle i spijamy nektar. Piękne snujemy domysły. Jakby się to potoczyło. Ja bym zagadał. Że masz bardzo delikatne dłonie i do twarzy ci z czerwonymi paznokciami. Zawstydziłabyś się i podjęła grę. Podziękowała i zapytała o książkę. Opowiedziałbym. Przekonująco i ciekawie. Odnalazłbym efektowny akapit, przeczytał kilka zdań, które przemówiły mi do wyobraźni. Chociaż, jak sama widzisz, cóż one znaczą przy tym, jak ty przemawiasz mi do wyobraźni. Rzuciłbym bezwiednie ten pretensjonalny, żałosny komplement. Nawet nie zauważyłabyś, że jest tani i kiepski jak żarcie z Tesco. Opowiedziałabyś mi, że jedziesz kupić karmę dla kota. A ja odparłbym, że jadę donikąd. Że mogę pomóc ją przenieść, bo może być ciężka. Zgodziłabyś się. Wysiedlibyśmy razem, poszli do zoologicznego, rozmawiali po drodze o pogodzie i o kocie, i o tym, jak to koty przynoszą pod drzwi zaduszone jaszczurki i ptaki – efekty swoich polowań, i o tym, jak piękne jest rozgwieżdżone niebo nocą i o uroku kwitnących wiśni w Japonii. Bez erudycyjnego pieprzenia. Czysty zachwyt światem. Czysta radość z siebie nawzajem. Spijalibyśmy słowa ze swoich ust, chłonęli nawzajem oddechy jak podczas pocałunku. Bez popisów, bez pretensji do czegokolwiek. Zaprosiłabyś mnie na kawę do siebie, a ja kupiłbym lody śmietankowe. Smakowałyby dzieciństwem, odwiedzinami u babci na wsi i wiatrem we włosach. Zatonęlibyśmy w osiedlu, wsiąkli w bloku, wstrzyknęli się do twojego mieszkania i przekręcili na wszelki wypadek zasuwkę, by nikt nam nie przeszkadzał. Zaparzyłabyś kawę. Zapach rozlałby się po całym mieszkaniu. Ściany wdychałyby pełną piersią, pęknięcia w suficie zasysałyby go jak podłużne odkurzacze. Powiedziałbym, że pyszna, ale że idę o zakład, że ty jesteś jeszcze smaczniejsza. Zaproponowałabyś, bym sprawdził. Podszedłbym, objął się w biodrach i pocałował. Smakowałabyś czerwcem, truskawkami i biciem serca. Pachniała słoneczną Sycylią i bakaliami, i jędrnością życia. Całowałbym bez pośpiechu. Jakbym jadł ciastko. Najpierw wisienka, potem delikatna bita śmietana, a potem sedno. Wstałabyś. Zaszumiałoby nam w głowach, rozpędziłoby się w żyłach, zawirowało gdzieś w środku, nie wiadomo gdzie. Meble wzdychałyby bezgłośnie, że są tylko meblami, ściany niemo wpatrywałyby się w nas i pękały z zazdrości. Okna płakałyby bezłzawo nad swą samotnością. A my tylko byśmy się całowali. Jak dzieciaki. Jak za pierwszym razem. Bez gierek. Szczerze wymienialibyśmy się sobą, nienasycenie, nieskończenie. A potem bym cię rozebrał. Olśniewałabyś nagością. Oglądałbym cię, wkręcałbym oczy jak kleszcze, wlampiał się w twoje bezbłędne ciało jak w najciemniejszą ciemność, jak w otchłań wszechświata. Wpiłbym się w ciebie, jak w soczystego arbuza. Zachłysnął się, rozsmakował, pochłaniałbym cię pantagruelicznie, wiecznie nienakarmiony. Oplotłabyś mnie nogami. Świat zlałby się w jedną, bezbarwna plamę, a my uprawialibyśmy miłość na jej tle. Jak pierwszy raz w historii stworzenia. Przedwieczni, przedpiękni, doskonali. Stopilibyśmy się w jedno, w słodką, gęstą masę, z której potem można by było wysmarować cały nowy wszechświat. Wszystkie zapachy, smaki, kolory, kształty. Moglibyśmy wszystko, wszystko! Gdyby tylko któreś z nas zdobyło się na ten gest w autobusie. Ale nic z tego. Jadą dalej dwa posągi. Obserwują się, aż w końcu jeden wysiada i kończy się na niczym. Może następnym razem…

środa, 22 czerwca 2011

Piszę wiersz

Piszę wiersz
Czyli porzucam moje zwykłe myśli
I zaczynam myśleć tak jak chciałbym myśleć
na co dzień
Stoję obok samego siebie
Przyglądam się tym myślom które chciałbym mieć
na co dzień
I zastanawiam się
Jak mogę być autorem tego wiersza

Jestem tylko autorem wyobrażenia o tym jak chciałbym myśleć
na co dzień
Ale ten wiersz
I każdy inny wiersz
To wcale nie są moje myśli

Ja tylko czasem chciałbym tak myśleć
I jeszcze bardziej czasem to zapisuję
A potem wypycham dzień watą
Tak jak wszyscy wypychają
I tą watą żyję
Bo prawdziwe życie to ta wata

A poezja
Gdzieś kiedyś na chwilę prawie dla nikogo

Przyjemnie czasem popatrzeć z zewnątrz

środa, 2 marca 2011

Liść

Liść wisiał na gałęzi. Pożółkł, poczerwieniał, pobrązowiał i wciąż wisiał targany wiatrem to z tej, to z tamtej strony. Krewniacy opuszczali go kolejno – tak dalsi, nieznani i nigdy nie widziani (zapewne z odległych gałęzi, a może nawet z samego czubka drzewa), jak i ci najbliżsi, rosnący na tej samej odnóżce, przyjaciele od samego pączka. Wszyscy przelatywali, wirując, przed oczyma coraz bardziej samotnego liścia.
Liść dobrze wiedział, że nie jest wieczny. Jak to wśród liści, informacje szybko się roznoszą i od pewnego czasu szumiało już w okolicy o tym, że niechybnie wszystkich czeka śmierć. Mimo to przez całą wiosnę i całe lato wydawała się tak odległa. Co prawda, czasem przypominała o sobie boleśnie, gdy nieznośne bachory rwały gałęzie lub gdy mszyce i inne robactwo pożerało bezbronnych kuzynów, ale liść miał to szczęście, że omijały go wszelkie perturbacje; mało tego, znał to wszystko tylko ze słyszenia, ponieważ trawił życie na swej zacisznej, bezpiecznej gałęzi.
Nadeszła jednak jesień. Niespodziewany chłód przejął liść, który zatęsknił za wiosną i latem. Wspomniał stare dobre czasy, gdy ptaki urządzały koncerty wśród koron, gdy chrząszcze brzęczały między gałęziami, gdy z braćmi na wyścigi przebijali pączki, a potem wciąż na wyścigi rośli w pełnym słońcu. Wspominał, jak nabierał siły i koloru, jak z szumem kołysał się na wietrze, jak pochłaniał promienie słońca, jak wieczorami zbierał krople rosy, w których przeglądał się sam księżyc. Wspominał to wszystko z sentymentem i tęsknił za pięknymi dniami beztroski.
Wszyscy wokół niego postarzeli się i w nikomu nieznanym porządku odrywali się od gałęzi, by wyruszyć w ostatnią podróż. Często nagle, bez pożegnania, bez podmuchu wiatru, nawet nocą – wśród głuchej ciszy. Opuszczali rodzinne drzewo ze świadomością, że nie będzie możliwości powrotu; opuszczali samotnie i grupami. Co rano, o brzasku można było dojrzeć w dole przyjaciół, którzy odpuścili, dali za wygraną.
Liść długo nie chciał się poddać. W końcu został ostatni na odnóżce, ostatni na gałęzi, ostatni na całym drzewie. Wszyscy, z którymi trawił życie od pączka, leżeli niemi na dole. Podziwiał barwną mozaikę złożoną z ich ciał posklejanych wilgocią. Zastanawiał się, jak to jest być na dole, ale nie mógł nic o tym wiedzieć, póki był na górze. Na tej górze, na której spędził całe życie – tu gdzie, mimo wszelkich przeciwności, było mu tak dobrze. Nie chciał spadać. Bał się. Przecież trzeba było poświęcić wszystko i rzucić się w nieznane. Nie chciał tego – mimo chłodu, samotności i bezsilności.
W końcu nadszedł feralny dzień. Liść od rana drżał na wietrze, ociekał kapuśniaczkiem i resztkami sił trzymał się odnóżki. W pewnym momencie zawiało tak, że nie było wyboru i trzeba było opuścić rodzinne drzewo. Przedwcześnie – jak to zwykle bywa w podobnych przypadkach. Wszystko stało się tak szybko, że nie było czasu na pożegnania i żale. Zakręcił się parę razy wokół, spadając, i wylądował na kupce liści pod drzewem. Nim zdążył się dobrze ułożyć, z kilkoma krewniakami – towarzyszami tej niespodzianej podróży – znalazł się w garści kucającego obok mężczyzny. Przez okamgnienie wszyscy mieli zaszczyt otrzeć się o odbyt poddrzewnego jegomościa, by następnie wylądować w jego wymiocinach. Załatwiwszy swe potrzeby, człowiek powstał, zachwiał się, głośno odchrząknął i soczyście splunął na wysmarowany gównem i utaplany w rzygach liść, a następnie odwrócił się i kloszardzim krokiem podążył w swoją stronę. Dla niego to jeszcze nie był koniec – w przeciwieństwie do liścia.

niedziela, 16 stycznia 2011

Klatka

Nieporządni
Lubię ich
Tylko oni zwracają uwagę
Znają mnie

Czasem w jesienny deszczowy wieczór
Potrafią przesiedzieć u mnie kilka godzin

Palą
Rozmawiają
Czasem zaplują
Ale to nic nie szkodzi

Patrzą i widzą
Uważają
Dotykają
Czasem coś napiszą
Naprawdę tu są
Przyzwyczajamy się do siebie

A porządni?
Przemykają jak cienie w marynarkach
Z neseserami
Zamyśleni
Nie zauważają mnie
Dla nich nie istnieję
Tup tup tup
Po schodach na górę
I już ich nie ma

Tylko psioczą
Na dym
Na kiepy
Na hałas
Przepędzają nieporządnych
Gaśnie światło
I znów zostaję sama ze sobą
W ciszy

Ostatkiem sił wchłaniam zapach dymu
Jak nałogowiec
Nasiąkam nim
A potem smutno wietrzeję
I żyję wspomnieniem
Do następnego razu

wtorek, 17 sierpnia 2010

Nocą

Magdalenie eN

Dwie nieforemne stopy schodzące się w iksy kleją się do podłogi. Przetaczają się z zewnętrznych krawędzi na wewnętrzne i z powrotem. Mlaskają rozlaną wódką z sokiem. Przygaszone światło, brzęk szkieł, rozpędzone słowa rozmówców błąkające się wokół mieszkania i gitara z pianinem oraz lekko zachrypły wokal w tle. Antropologicznie kulturowo rzecz biorąc, ciekawie wygląda dobór partnerów. Dziewczyna o twarzy przypominającej pizzę wyraźnie skłania się – z wzajemnością – ku chłopakowi o twarzy brytfanny. Inną, z plastelinową facjatą, pociąga koleś o rysach gladiatora; prostokątnej podoba się natomiast okrągły księżyc.
Wódka; płynie, leje się, wsiąka w gardła. Z rąk do rąk przechodzą popitki, kanapki, chipsy i kieliszki.
– Dobre?
– Pewnie!
Choć trzeba tak odpowiadać, nawet gdyby nie było. Przytłaczający konwenans; miażdżąco głupie pytanie. Ale pokarm – jaki by nie był – przeciska się przez gardło i brnie dalej, pełzając przez kolejne odcinki przewodu pokarmowego i pochłaniając zabójczą moc monopolu rodzimej produkcji.
„Hit the road Jack” Raya, „Jailhouse rock” Elvisa, „Twist and shout” Beatlesów; stopy wiercą dziury w podłodze, drżą nogi, falują biodra, krążą ręce, obracają się głowy. Przerwy na uszczknięcie kolejnej należnej zimnej porcji z butelki i powrót na parkiet. Czas biegnie, noc płynie, życie ulatuje.
W powietrzu unosi się nieprzyjemny zapach potu scalony z alkoholem i słodkością stołu. Coś na podobieństwo rzygowin, ale przywykłe, nieco upojone nozdrza nie są w stanie ułożyć wonnych puzzli. Chciałoby się wybiec myślą przez okno i rzucić okiem z zewnątrz, ale jest zbyt mętnie, by rozróżnić kontury, nie mówiąc już o szczegółach.
– Pijesz?
– No pewnie, polej mi!
Przepływa przeze mnie fala upojenia. Gdzieś w mózgu błądzą pijane rozmowy z kanapy, z klatki schodowej, z ławki przed blokiem, znad stołu. Słowa pędzą z nieprzepisową prędkością i czasem, zmieniwszy trajektorię, zderzają się ze sobą i nie wiadomo już, czy to, co pamiętamy, było na ławce, na kanapie, przed blokiem czy przy stole, a nawet czy w ogóle było tak, jak pamiętamy. Pijane myśli w pijanym łbie zbaczają z pijanych szlaków.
Niektóre jednak nie mijają celu. Zaliczywszy tysiąc kauczukowych odbić od ścian i tysiąc imprezowych bonusów, trafiasz w końcu do mnie. Wklejasz się jak wlepka, dopasowujesz jak klocek lego, przyssywasz niczym pijawka. Wzdychasz, spoglądasz i opadasz z sił wtulona w me ramiona. Zaplatam palce między twe włosy. Przeciągam dłoń za dłonią. Jak orientalne tkaczki rozciągające piękne, barwne, delikatne i równoległe włókna, na których wyszywają niezwykłe wzory. Zostawiam odciski palców na policzkach, ustach, karku, dłoniach i obejmuję cię. Zostawiam odciski oddechów na policzkach, ustach, karku, w uszach i całuję cię. Zostawiam smugi ciepła na ramionach, łopatkach, lędźwiach, biodrach i przysuwam cię bliżej ku sobie. Zostawiam ślady gdzieś tam, gdzie ich nie widać, ale zmazać trudniej niż wszystko, co widoczne. Zapijam tobą, zapijasz mną. Spełnia się, choć nie było toastu.
Noc otula miasto. Przeciskamy się przez oka jej szala, który orzeźwia sierpniowym powietrzem upojonym przenikającą go poranną rosą, która wkrótce skrystalizuje się na źdźbłach. I my, jak kropla, zmierzamy do naszego źdźbła, by złączyć się na nim, ukazać na okamgnienie światu i wyparować bez śladu bądź spłynąć niczym łza i wsiąknąć głęboko, zostawiwszy nad wyraz nikłą oznakę obecności tu przed świtem.


wtorek, 20 lipca 2010

Julia

Dworzec, a może karuzela. Stoję na przystanku. Po prawej warkot samochodów, szum gumy trącej o asfalt i wrzask klaksonów, po lewej ryk, rechot i rżenie ludzi schodzących do podziemi. Pośrodku my, ja z kilkorgiem milczących towarzyszy, oczekujący. Statyczne centra wściekłego wszechświata czy sparciałe pionki nieużyteczne w śmiertelnej grze? Krople deszczu wybijają rytm o kaptury, odmierzając mokre boskie sekundy. Tsss… nadjechał.
Wsiadam do autobusu i idę na koniec. Nie lubię być obserwowany, a stąd patrzę na wszystkich; niewidoczny, a zarazem wyczuwalny, jak cisza przed burzą lub zapach krwi. Dodatkowo minimalizuję ryzyko konieczności ustąpienia miejsca staruszce czy staruszkowi. Żadne z nich nie przyjdzie na tył. Jest wolne, mam pełen komfort. Siadam, jadę, wyglądam przez szybę, a moje spojrzenia zderzają się z ciemnym i wilgotnym jesiennym popołudniem. Rykoszetem trafiają w zamglone światła latarni, wpadają ludziom do kuchni i salonów, po czym gonią asfaltem za przemykającymi samochodami bądź suną po szynach, zaglądając w bezbarwne oblicza skazanych na tramwaje. Przede mną wystające zza foteli głowy, jak las ściętych drzew; pojedyncze i sparowane pnie w półmroku warczącego, wyrżniętego sadu.
Jestem – co oznajmia mi tabliczka, a przynajmniej mogłaby. O ile przyjemniejsze byłoby życie, gdyby każdy otrzymywał na swym przystanku docelowym wiadomość: „dotarłeś brachu!”, po czym drzwi stawałyby otworem. Wysiadamy: ja z – na oko – pięciuset kilogramami nie tych samych, lecz identycznie milczących towarzyszy. Suniemy z początku w jednym kierunku, ale co chwilę któryś z nas odłącza się od peletonu, aż w końcu – ku mojemu zaskoczeniu – zostaję samodzielnym liderem etapu. Konkurenci wsiąkli w mglistą wieczorność ludzkoskopijnego popołudnia, a wyciśnie ich z powrotem na chodniki dopiero nieubłagana ręka jutrzejszego poranka. Furtka, klatka, winda, dzwonek, otwierasz, wsiąkam.
– Co ty masz na twarzy?!
– Co?
– Chomąto! Czemu jesteś umalowana w domu?
– Oj tylko trochę…
– Co?! Wyglądasz jak po czołowym zderzeniu z opakowaniem plakatówek i nieudolnej próbie zamaskowania tego kataklizmu pędzlem pięciolatka!
– Ale… Oj… – mówisz nieśmiałym tonem z lekko opuszczoną brodą i nieco smutną miną.
– Idź to zmyj, bo nie będę z tobą spał.
Wchodzisz posłusznie do łazienki i słyszę wodę, która spłukuje twe „misterne dzieło”. Czy nie przesadziłem? Nie wiem. W świecie komiksów miałabyś śliczną twarz skreśloną ołówkiem rysownika, a następnie zupełnie rozmazaną makijażem jego spoconego kciuka, który wykonał na twej podobiźnie porządne 360 stopni i zdeformował ją nie do poznania. Paradoksalnie sądzisz, że jest zupełnie odwrotnie, że niby uwydatniasz swoje wdzięki i kamuflujesz niedostatki. Na twoje nieszczęście prawdę znamy rysownik i ja. Przeczuwasz to, dlatego zmywasz pseudotwarz i wychodzisz z łazienki jak nowo malowana. W przeciwnym wypadku groziłoby ci starcie z gumką, a może nawet całkowite wymazanie.
– No, od razu lepiej. Chodź do mnie.
– Mmm – mruczysz do ucha, wtuliwszy się w me ramiona bez cienia obrazy.
– Teraz mogę się do ciebie przyznać.
Uśmiechasz się, uderzasz mnie dwa razy lekko w ramię i z niby-zagniewaną miną idziesz do kuchni. Kolacja, wygłupy, śmiechy, rozmowy, dźwięki, obrazy, wieczór, sypialnia. Niebywały jest mozół, z jakim przemieszcza się najkrótsza wskazówka zegara. Niestety, nieubłagany obrót wewnętrznych kół zębatych trwa, a gdyby nawet się zatrzymał, są inne koła, które raz nakręcone nie staną może nigdy.
Na raz zasłaniasz żaluzje. Tutejsze wścibskie spojrzenia wpadają do sypialni bez rykoszetów i wcale nie przypadkowo.
Na dwa układamy się w łóżku jak wzorowi kochankowie i nakrywamy stopy kołdrą, by nie zmarzły. W głowach kiełkują nam jednak propozycje innych zabiegów antyodmrożeniowych.
Na trzy pozwalamy im zakwitnąć. Wzajemne oddanie się sobie ciał i dusz, wymiana płynów fizjologicznych, czy też zwykłe pierdolenie – niezależnie od nazwy, działa.
Całuję cię, całujesz mnie, całuję cię. Z zamkniętymi oczami pełzanie po tobie wydaje mi się naturalne. Plączące się na moich plecach palce i obejmujące mnie nogi również. Wijemy się powoli i namiętnie, rozpędzając oddechy.
Dziesięć, dziewięć, osiem… – niesie się bezdźwięczne echo wewnątrz mojej czaszki.
Wilgotniejemy bezpoślizgowo, sklejamy się, prężymy i rozluźniamy na przemian, nieskoordynowani, jeszcze niezgrani.
Siedem, sześć, pięć… – niesłyszalne echo w całej sypialni.
Jestem niżej, unoszę twe nogi, opieram na ramionach, jesteś naga. Widok z tej perspektywy przebija wszystkie nadmorskie zachody słońca razem wzięte, tylko bryza ustępuje nieco świeżością autentycznej i nie słychać szumu fal. Wspinam się na wierzgający horyzont.
Cztery, trzy, dwa… cztery, trzy dwa… cztery, trzy, dwa… – odbija się szalone od wszystkich powierzchni niczym piłeczki kauczukowe ciśnięte do pokoju o wyłączonej grawitacji.
Jestem wyżej. Jestem nagi. Dostrojenie aparatury, regulacja pokręteł, synchronizacja ruchów, zgranie oddechów, pełna koncentracja – jak na przylądku Canaveral przed odlotem promu kosmicznego. Uwaga, uwaga, pełna gotowość.
Jeden, zero, odpalam silniki… Spektakularny start. Udało się. Echem niosą się brawa i brzęk lampek szampana, a pojękiwania niby-mew znad niby-morza brzmią znacznie bardziej pociągająco niż nad Bałtykiem.
Płynnie, miarowo, bez pośpiechu… Myślę o Julii. Płynnie, miarowo, bez pośpiechu… Nie ma mnie przy tobie, a przynajmniej jestem nie do końca. Zamykam oczy i widzę jej uśmiech, jej błękit, czuję jej bliskość. Ciebie nie ma. Jesteś na dole. Zaplatam ci palce między włosy i widzę ją, czuję ją, kocham się z nią. Dosiadasz mnie, drapiesz po klatce piersiowej, płoniesz, płoniesz, a mnie tu nie ma. Jestem z Julią.
Już po wszystkim. Krzyczałaś… krzyczałaś? Nie jestem pewien. Jesteś wilgotna, pulsujesz ciepłą energią, wściekle pędzące fale krwi co chwila poszerzają twe aorty, po czym pędzą żyłami do serca i płuc po świeży oddech. W opozycji do nich twój duch, którego rozeuforyzowana część uleciała przez uszy, nos, usta i pory w skórze do nieznanej krainy rozeuforyzowanych duchów, gdzie pozostanie do następnego razu.
Kładziesz się na mnie, głowa na ramieniu, wciąż oplatasz mnie nogami. Nie masz pojęcia, że leżysz sama. Spoglądam tępo w sufit, spoglądam czule na Julię. Odkładam cię na bok. Zamykam oczy i zasypiam, ciałem obok ciebie, myślą obok niej. Naprawdę ją kocham.

środa, 11 listopada 2009

Kac

12:02. Budzę się w samych bokserkach, jak na plaży. W moim gardle tkwi wielkie, gęste wspomnienie minionej nocy. Huh! Pędzę umyć zęby. Podnoszę się… nie. Padam z powrotem na łóżko.
13:41. Idę zjeść jajecznicę. Kocham kobiety, które robią śniadania po imprezach. Jem, piję herbatę – mocną i gorzką. Wracam do świata żywych. Tego niby-prawdziwego. Słyszę rozmowy o siatkówce, o jedzeniu, o imprezie i o tym, co czeka mnie popołudniu. Moja głowa jest jak przepompowany balon, który unosi się, rozszerza, aż nagle pokój staje się za ciasny. Ściany zbliżają się ku sobie, a biedaczka utyka między betonowymi zębami, które zaciska niewidzialne bóstwo kaca. Przeżuwa mnie, rozgniata, miażdży, zabija, ale nie przełyka. Ile można?!
Gęsty ślimak pełza po moich śluzówkach, zatokach, po gardle, wewnątrz nosa. Charcham, pluję, smarczę, fu! On ciągle tam jest! Po imprezie czuję się jak wrak, w którym zalęgły się oślizłe rozmaitości tego świata i nie tylko. Przyssały swe macki do wnętrza moich dróg oddechowych, do przełyku i nie zapowiada się, by miały zamiar je opuścić.
Wstaję i co robię? Oczywiście sięgam do lodówki po zimne piwo. O dziwo nie pomaga. Kurwa! Ratunku. Nawet nie wmawiam sobie, że to był ostatni raz, bo wiem, że jeszcze dziś wieczorem znów się upiję. Po co? Nie wiem. Wszystko jedno. I tak nie potrafię odmówić.
Jem, piję, ubieram się, wychodzę. Na dworze budzi mnie zimny dreszcz wywołany przez chłodną mżawkę na moich dłoniach, karku, włosach, ustach; brr. Orzeźwienie jest boskie, ale chłód pogłębia zmęczenie.
Pociąg.
Pozory mylą. Dziewczyna – ładna, wyglądająca na inteligentną i wrażliwą – leczy swoje kompleksy na nieobecnych znajomych. Jest w swoim żywiole. Jeszcze chwila i wyleczy wszystkie, a gdy wyjdzie, „przyjaciółki” zużyją jej dobre mniemanie o sobie do tych samych celów.
Dworzec.
Gdzieś tam czeka na mnie prawdziwe orzeźwienie.
– Wreszcie jesteś – mówisz.
– Jestem.
– Co robimy?
Daję ci buzi. Nie, jednak cię całuję. O tak! Uśmiechasz się. Czyżbym zdołał potrójnym myciem zębów i połową paczki miętowych gum do żucia uśpić oślizłego pana kaca, który – jak się wydaje – nawiązał bliższą, wręcz zażyłą znajomość z moimi śluzówkami? Wszystko jedno. I tak nie zamierzałem was sobie przedstawiać.
– Chodźmy – mówisz.
Uśmiecham się.
Podziemia, smród, płyty, ubrania, schody, deszcz, chodnik, kino. Kino?
– Chodźmy stąd.
– Ale… może coś obejrzymy?
– Nie. Idziemy stąd.
Wychodzimy, kupujemy bańki mydlane u ulicznego sprzedawcy, siadamy na murku pod drzewem.
– Nie tak mocno – mówię.
Dmuchasz lżej i bańki w magiczny sposób wymykają się z małego, plastikowego kółka na końcu patyczka, u kresu twej dłoni wieńczącej – zgodnie z wszelkimi normami – kończynę górną.
Bawi Cię to. Śmiejesz się i zaczynasz puszczać bańki bezoddechowe, dzięki zwinnemu ruchowi ręki wspomaganemu zręcznym drganiem nadgarstka. Bańki z backhandu i bańki z forehandu. Dzieło twoje do spółki z wiatrem.
Krople deszczu, po przeniknięciu parasola liści, niweczą zaczarowane chwile, bezlitośnie przebijając przezroczyste wszechświaty wypełnione twymi oddechami. Gdy o tym myślę, znikomość wypełnia szklankę mojej wyobraźni po brzegi i cieknie po ściankach na stół… na stół sam nie wiem czego, bo na czym by tu ustawić wyobraźnię?
Jabłka. Jemy jabłka. Twarde, kwaśne, soczyste i też od ulicznego sprzedawcy. Mmm, randka bez jedzenia to nie randka.
– Co myślisz o karmie?
– Przepyszna!
Niektóre twoje riposty sprawiają, że mam ochotę odciąć sobie głowę i wykopać ją za horyzont, gdzie może nikt nie wpadłby na równie niedorzeczne rozumienie moich słów.
– Nie no, oczywiście nie mam nic przeciwko, jeśli uważasz się za kotkę, czy nawet – choć brzmi to idiotycznie – za suczkę, ale wcale nie miałem na myśli jedzenia.
Czerwienisz się, niewidzialny magnes przyciąga twą brodę do mostka i opuszcza na twarz kurtynę włosów.
– To jak?
– Ale co?
– Wierzysz w to?
– Nie wiem, nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Ale musi być jakaś sprawiedliwość na świecie. Myślę, że to może być prawda, a nawet jeśli nie jest, na pewno nikomu nie zaszkodzi bycie uczciwym.
– Ale przecież jesteś katoliczką. Powinnaś wierzyć w sprawiedliwość w niebie, a nie tu na ziemi, w tym czy innym wcieleniu.
– Oj tam. Czy to istotne? Ważne żeby być dobrym i nie krzywdzić innych. Zmieńmy temat.
– Ok, ok, ale pamiętaj, że niebieski dziadzia na chmurce zanotował w swym niebieskim laptopie, w folderze małe grzeszki, punkt karma przy twoim PESEL-u, czy jak nas tam katalogują. Pewnie mają PESEL-e zaczynające się nie od dat urodzenia, a od dat śmierci. Na końcu tunelu jest ogromny gmach pełen automatów wydających numerki. Odbierasz swój i ustawiasz się w kolejce do dziadzia Piotra, który pilnuje furtki…
– Przestań!
Śmieję się wesoło, bez nuty szyderstwa, ale i tak patrzysz na mnie poważnym, oburzonym wzrokiem. Twoja mina rozbawia mnie jeszcze bardziej, bo oczami wyobraźni widzę twe wiktoriańskie serce zapięte po szyję w ciasny gorset, na który narzucasz staromodną suknię, a wszystko to próbujesz zakamuflować – nieco paradoksalnie – nagością i ponętnością swego ciała w sypialni.
– Dobrze, już dobrze. Nie denerwuj się. Tylko żartowałem. Nie mają automatów, numerki wydaje, o przenajświętszy dziadzia Piotr.
Nie wiem jak to możliwe, ale poważniejesz jeszcze bardziej. Uwielbiam się z tobą przekomarzać, tylko czasem obawiam się, że w ten sposób pozbawię cię kiedyś szkliwa na zębach, bo znów widzę jak je zaciskasz, a wraz z nimi pięści. Czasem myślę, że gdybym w ostatniej chwili jakimś sposobem umieścił otwartą tubkę pasty do zębów w twym ręku, pobiłabyś wszelkie rekordy w wyciskaniu na odległość bądź wysokość – zależnie od pozycji.
Odprowadzam cię pod klatkę schodową, żegnamy się i obserwuję, jak półpiętro stopniowo pozbawia cię głowy, szyi, ramion, piersi, talii, bioder, rąk, kolan, stóp, aż zostaje po tobie jedynie coraz słabiej wyczuwalna smuga orzeźwiających perfum, szamponu do włosów o wybitnych właściwościach odżywczych i pogrubiających oraz feromonów, których magiczną moc zdradzają nam białofartuchowi badacze w niezliczonych filmach dokumentalno-naukowo-przyrodniczych. Chyba jestem uzależniony od ostatniej woni, gdyż parę chwil po rozstaniu huśtawka mojego nastroju zaczyna lecieć w dół, rozbujana uprzednio twoją obecnością. Każda randka to moje małe chimeryckie carpe diem. Dyspozycja chwili kieruje krokami. Chyba upiję się dziś na smutno, chociaż dzień był tak przyjemny.
Ścieżka, chodnik, schody, metro, twarze, reklamy, informacje, twarze, reklamy, informacje, schody, deszcz. Nienawidzę za to jesieni. Pogoda ewidentnie butelkowa. Zgodnie z medyczną terminologią, zrobię sobie dziś wieczorem z mózgu jajecznicę. A potem zjawi się jakaś ona… Tak, one zawsze pojawiają się w najmniej odpowiednich momentach. I znów obudzę się z kacem. Oby tylko z jednym.